Blog - Kuratorzy tożsamości: Wyczerpujący obowiązek bycia interesującym

Kawa, stopy i kinowe recenzje. Czy Twoje życie to projekt, czy PR? Zanim zrobimy pierwszy łyk idealnie spienionego latte, musimy uwiecznić ten moment. Ujęcie z siłowni, zdjęcie nóg na tle modnej podłogi, a potem rozpisanie się o walorach popcornu po seansie – to są nasze codzienne rytuały. Jesteśmy pokoleniem, które nie tylko żyje, ale jest zobowiązane do nieustannej archiwizacji i kuratelowania własnego istnienia. Z życiowego autora staliśmy się kuratorami własnej tożsamości, wiecznie edytującymi i filtrującymi każdą chwilę.
Nasze życie przestało być płynnym strumieniem zdarzeń, a stało się serią wyselekcjonowanych eksponatów w galerii dostępnej dla wszystkich. Z dumą wieszamy na ścianach tej galerii wyłącznie idealne eksponaty: egzotyczne wakacje (zawsze w pełnym słońcu), osiągnięcia zawodowe (oczywiście bez wzmianki o panice na godzinę przed deadline'em). Nawet nasz dom jest reżyserowany. Kto z nas pokaże pranie na suszarce w tle? Nikt. Zamiast tego, tło musi być minimalistyczne i skandynawskie, nawet jeśli pół metra dalej piętrzy się stos nieopłaconych rachunków.
Żyjemy w paradoksie: im więcej pokazujemy, tym więcej musimy ukrywać. Autentyczność jest nowym, najdroższym filtrem, ale jest stosowana wybiórczo. Pokazujemy „zły dzień”, ale tylko w wersji, która jest akceptowalna estetycznie – z rozczochranymi, ale umytymi włosami i kubkiem herbaty, który wygląda jak rekwizyt z reklamy.
Bycie kuratorem własnego życia to praca na pełen etat, bez urlopu i L4. Nieustannie musimy pilnować spójności narracji. Jeśli wczoraj promowałeś jogę i mindfulness, dziś nie możesz przyznać się do zjedzenia paczki czipsów na kanapie. Twoja tożsamość jest projektem, a projekty muszą być konsekwentne, a najlepiej – inspirujące. Dlatego właśnie musimy z takim zacięciem pokazywać ujęcia z siłowni, udowadniając widzom (a przede wszystkim sobie), że nasz poziom dyscypliny jest godny pochwały, nawet jeśli po ujęciu padamy ze zmęczenia.
Najbardziej wyczerpujący jest jednak syndrom Obowiązkowego Interesowania. Musimy być ciągle stymulowani i stymulujący, bo status naszego projektu zależy od zaangażowania widowni.
Spójrzmy prawdzie w oczy: sami często wpadamy w tę pułapkę. Ile razy w rolce pokazujemy tę samą sekwencję? Zdjęcie idealnie zaparzonej kawy, która jest symbolem udanego poranka, zrobione w ten sam sposób co wczoraj i przedwczoraj. Wycinek widoku z okna, który ma udowodnić, że mamy „życie jak z pocztówki”, nawet jeśli ten widok to tak naprawdę skrzyżowanie z wiecznie stojącymi samochodami.
Ujęcie stóp na tle modnej podłogi? To obowiązkowy element „estetycznej rutyny”. Nawet wyjście na kolację ze starymi przyjaciółmi to dziś nie tyle spotkanie, co obowiązkowy punkt programu do sfotografowania, by dowieść, że wbrew pozorom nie jesteśmy aspołecznymi pustelnikami.
Szczególnie komicznie wygląda to w kontekście kinowym. Idziemy na film, a potem, zamiast po prostu rozkoszować się wrażeniami, czujemy wewnętrzny przymus, by nie tylko pokazać bilet, ale i rozpisać się nad smakiem popcornu (choć był wczorajszy) czy artystycznym przesłaniem, udowadniając tym samym naszą wrażliwość i głębię, której być może w ogóle nie doświadczyliśmy.
I tu pojawia się to kluczowe, niewygodne pytanie, które sami sobie zadajemy: czy to nie jest pustka?
Pustka ta nie rodzi się z braku treści w naszym życiu, lecz z utraty jego osobistej wartości. Jeśli każde nasze doświadczenie, od kawy po film, musi natychmiast stać się publicznym kontentem, tracimy prawo do przeżywania chwili dla niej samej. Zamiast cieszyć się smakiem, myślimy o tym, jak ten smak wygląda w kadrze. Stajemy się publicznością dla własnego życia.
Ta praca redaktora niesie ze sobą ogromny koszt: nieustanne napięcie. Życie w ciągłej gotowości do zrobienia story sprawia, że tracimy zdolność do autentyczności, a co za tym idzie – do wypoczynku. Kiedyś nuda była przestrzenią na myślenie. Dziś nuda jest marnotrawstwem potencjału do contentu. W efekcie, czujemy się wyczerpani nie samym życiem, lecz jego perfekcyjnym dokumentowaniem.
Cyfrowe kuratorstwo doprowadziło nas do miejsca, w którym tożsamość jest projektem marketingowym. Staramy się sprzedać światu najlepszą wersję siebie, lecz w ten sposób stajemy się własnymi zakładnikami. Kiedyś „być sobą” oznaczało swobodę. Dziś „być sobą” to najtrudniejsza i najbardziej wyczerpująca rola, wymagająca perfekcyjnej autoprezentacji i idealnego oświetlenia.
Może więc czas, by ogłosić strajk kuratorów i powiesić w naszej galerii zdjęcie nieumytego kubka i pustej ściany? Może prawdziwą rewolucją będzie zdjęcie z wystawy wszystkich filtrów i pozbycie się presji bycia doskonałym produktem? Dopiero zdejmując palec z przycisku „edytuj”, mamy szansę odzyskać chwilę i odkryć, że życie poza galerią – to brudne, niedoskonałe i czasami po prostu nudne życie – jest w gruncie rzeczy dużo ciekawsze.
MoodSense - moodsense.pl
Jeśli artykuł Ci się spodobał, będzie nam bardzo miło, jeśli udostępnisz go na swojej stronie lub prześlesz znajomym. A jeśli masz pytania, śmiało napisz do nas: kontakt@moodsense.pl – z przyjemnością odpowiemy! Jesteśmy wdzięczni za zainteresowanie i ciepło pozdrawiamy!
Udostępnij znajomym: